Szlakiem augustowskich jezior czyli augustowskie jeziora oczami „mistrzów wędki”
Pakowanie zaczęło się ambitnie: wędki, siatki, pudełka z błystkami, robaki, zanęty, kukurydza, no i piwko w ilości większej niż rybny potencjał całego jeziora. Po dopłynięciu do ulubionego miejsca na Rospudzie - widok bajka: jezioro gładkie jak lustro, ptaki śpiewają, cisza… do momentu, aż zaczęło się rozplątywanie żyłek. Ktoś rzucił pierwszy raz – i złowił… własną czapkę, która spadła do wody. Potem było już tylko lepiej – ryby nie chciały brać, więc przerzuciliśmy się na „sportowe łapanie” – czyli kto złapie najwięcej… komarów. Ale wreszcie się udało! Jeden złowił lina, drugi – szczupaka, a trzeci… złapał gumowy but (ponoć to rzadki okaz, z epoki PRL-u). Zdjęcia ryb były obowiązkowe – to głównie dla kolegów, którzy zostali w domach. Rozmowy coraz bardziej heroiczne: – „Ta moja ryba miała z metr!” – „Panowie, ja miałem branie takie, że wędka prawie wypadła mi z ręki!”. Po trzecim kuflu każdy miał na koncie już przynajmniej jednego suma wielkości kajaka. Takich wypraw była niezliczona ilość, ryby biorą albo nie, ale na komary można liczyć zawsze, zawsze też jest reset, kupa śmiechu i ochota na kolejne spotkania.











































